Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie z nią. Najdziwniejsze było to, że się wcale nie interesowała swym synem, rzadko kiedy mówili ze sobą, tak to wyglądało, jakby byli obcy sobie. Zresztą chłopka modliła się lub spała po całych dniach.
Usiadła teraz na swem miejscu pod oknem i utkwiła swe czarne oczka w twarzy studenta. Ten początkowo nie zwracał na to uwagi, ale wkońcu uporczywy wzrok baby począł go denerwować, więc aby przerwać to, odezwał się:
— Chorzyście matko, co?
Wpatrując się ciągle w twarz studenta, poruszyła sinemi sznureczkami warg. Powiedziała coś, czego nikt nie słyszał. Lucjana, który przypadkowo spojrzał na nią, przejął dreszcz niesamowitego strachu. W czarnych oczach chłopki koncentrowało się całe piekło złości. Nieruchoma, wpatrzona w studenta, wyglądała jak bajeczna jędza z czasów dzieciństwa.
— No i co doktór powiedział?
Z warg wyszło jakieś syczące słowo. Student odwrócił się do niej i na twarz jego wypełzł nieprzyjemny grymas. Pragnął widać zatuszować swoje zaniepokojenie, więc powiedział:
— Coście, kobieto, głucha? Odpowiadajcie, kiedy pytam!
Teraz słowo zabrzmiało zupełnie wyraźnie.
— K.....rz!
— Zgłupieliście? Co wy gadacie?
— K....rz! Synaś mi zaprzepaścił!
— Na mózg wam padło. Co wy chcecie ode mnie?