Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mógłby mu po nosie skakać. Za oknami świeciło wyblakłe, jesienne słońce, rzucając jakieś niezdecydowane promienie wgłąb pokoju. Była zupełna cisza, nawet zegar nie tikał, bowiem student go przekręcił, naskutek czego miał dłuższą rozmowę ze Stukonisową. Lucjan zwlókł się z łóżka i chwiejnie podszedł do okna. Akurat właśnie z kościołka naprzeciw ekspedjowano trumnę na cmentarz. W nikłych promieniach słońca poruszali się ludzie przeważnie ciemno ubrani, mężczyźni z kapeluszami w rękach. Wojskowi chodzili bocianimi krokami obok karawanu, błyszcząc metalowemi okuciami daszków swych czapek. Niektórzy krzątali się w groteskowo powolnych ruchach koło trumny; poprawiali wieńce, klepali konie po nozdrzach lub też rozmawiali ze zwieszonemi wdół głowami. Obok stali w dwuszeregu żołnierze z dętemi instrumentami w rękach. Wszyscy mieli zadowolone twarze, a cały orszak wyglądał prawie wesoło. Lucjan oparł się łokciami o brzeg okna, bowiem nogi drżały mu zbyt silnie, aby mógł stać prosto. Przechodziły mu przez głowę różne myśli dziwnie kojarzące się z widokiem naprzeciw. Przebudzić się w trumnie ta straszna rzecz, zwłaszcza, jeśli się jest razem z nią zakopanym. Natomiast, o, jak tam... byłoby dość zabawne. Wygramolić się raptem z trumny, z tych wiórów, usiąść sobie na niej okrakiem i dopiero zgóry język wszystkim pokazać. A jeszcze zaciąć konie, i galopem przez ulice miasta, toż to byłoby śmiechu, tak, ceremonja pogrzebu byłaby raz na zawsze ośmieszona. Ciekawym kto mnie... a, głupstwo! O, co to, ruszają już.