Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

praktyki... to teraz łóż pan na jej wstyd. Już mnie tam nigdy żaden literata nie nabierze na swoje gryzmoły. Głupia byłam i tyle. Służyłam u dobrych państwa i ani w głowie był mi chłop. Jakżeś mnie zwiódł pan, to zajmij się teraz dzieckiem... bo ja nie mam na to ani zdrowia, ani pieniędzy. Życie mi tylko pan zeszkaradził.
Zapanowało kłopotliwe milczenie. Kobieta płakała rzewnie, co bardzo wzruszało przysłuchującego się Lucjana. Wreszcie cichy, rozklekotany głos Dziadzi:
— Nie płacz, błagam, przecież tu ludzie są... słyszą... koledzy moi... Załatwię... za kilka dni załatwię...
— Znam te kilka dni... już pół roku szukam pana po mieście... albo i więcej... gdzieś do Arabji pan uciekł i zostawił mnie w pohańbieniu. To i nawet wstyd, żebym jak żydówka jaka co jej się należy za szycie, latała za panem.. do swojego własnego dziecka pan się nie poczuwa. O, ja głupia, że mnie Pan Bóg tak pokarał, a pewnie pokarze i jeszcze!
— No, Julciu, nie rób mi takich awantur, bo mi się samemu serce kraje... zobaczysz, że wszystko będzie jak najlepiej... jak już mówiłem, za kilka dni będę miał pieniądze, to się gdzieś dziewczynkę umieści. Przyjdź na przyszły tydzień... albo nie przychodź... ja sam cię zawiadomię. Idź już... jestem bardzo zdenerwowany... za kilka dni dam ci znać...
— Pójdę, ale jak się pan dzieciakiem nie zajmie... to do Wisły razem z niem wskoczę... człowiek tyle cierpi i niewiadomo za co.