Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nienaturalnie chorej wesołości. A obok leżał człowiek umierający, na swój sposób przeżywający ostatki swego istnienia.
A więc znów zaczął się posępny, miejski dzień. Lucjan wyczerpany rannym atakiem kaszlu, leżał nawznak i obcierał chusteczką załzawione oczy. Dziadzia siedział na swem łóżku i cierpliwie cerował skarpetkę. Była godzina dziewiąta i Bednarczyk śpiesznie czyścił ubranie i buty. Ważny to dzień był dla niego, bowiem zdawał na pół dyplomu. Edward też szedł na sekcję do prosektorjum. Właśnie otwierając drzwi schodowe, spotkał młodą kobietę o pałających policzkach, która zapytała go o Dziadzię, przeto Edward wszedł do alkowy i zawołał: panie Krabczyński, pewna dama pragnie pana widzieć... jest nawet niebrzydka... co tu gadać. I wyszedł. Dziadzia przerwał pracę, pozapinał pentelki swej wzorzystej pyjamy, podczesał bródkę i wszedł do kuchni, zamykając za sobą starannie drzwi. Lucjan z początku słyszał szepty, coś jakby przekomarzania się, wszystko to przeszło powoli w zaognione zdania, wreszcie z gęstwiny niewyraźnych dźwięków wyłoniły się wyraźne, te oto słowa:
— To... to tak... a dzieciaka to mam żydom na wychowanie oddać?
— Miła, nie unoś głosu... ja już sam coś obmyślę. Widzisz, mnie to równie boli i obchodzi... jako ojca.
— Ja tam w żadne sentymenty bawić się nie myślę. Jak się panu chciało mieć przyjemność z porządną dziewczyną, co ją pan namówił na różne świńskie