Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O czem ty mówisz?
— O czem bym miała mówić, jak nie o dziecku co je od ciebie dostałam.
— Pleciesz brednie jakieś. Kiedy to było, dlaczego mi nic nie mówiłaś?
— Kiedy było? W lecie było. Co ci miałam mówić, twoja to rzecz, czy co? Dobrze, że miałam znajomą, to mi zepsuła tę biedę. Teraz mówię ci, bo jeszcze umrzesz, to żebyś wiedział.
— Ach, Boże, weź tę kaszę, już mi się odechciało jeść. Teraz mi to mówisz dopiero: Czy teraz jest już wszystko dobrze? Jak to się stało, że ja tego nie zauważyłem?
— Teraz dobrze. Jak mnie w lecie raz dwa dni w domu nie było, co to niby wyjechałam na wieś, to wtedy leżałam u tej akuszerki. Ale nie smuć się, bo to już przeszło. Tylko żebyś wiedział. No, muszę już iść, bo o drugiej mam dyżur.
Wstała i wyszła swoim wspaniałym krokiem, dumna i wyniosła. A on pozostał sam, nie mogąc ochłonąć jeszcze z wrażenia. Mało brakowało, a jeszcze to dołączyłoby się do szeregu jego kłopotów. Wzruszyła go rozumna dobroć tej dziewczyny. Wspomniał kobiety jakie znał, i pojął, że ta prosta dziewczyna zakasała wszystkie zdrowym rozsądkiem i wrodzoną szlachetnością. Leżał tak w ciszy, a różne najdziwniejsze myśli jęły mu się przesuwać przez głowę. Raptem przyszła na niego fala zawstydzenia. Z niebywałą jasnością i wbrew woli, zaczął sobie przypominać wszystkie nietakty, jakie popełnił w przeszłości. Stawały