Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pójdziemy gdzieś i popijemy. To będzie niezłe wyjście z tej niedzielnej sytuacji. Mam dzisiaj ochotę na wódkę. Nie piliśmy razem z pół roku, prawda? — Lucjanie. No, chodź, popraw sobie krawat i chodź.
Trotuary były śliskie i pokryte grubą warstwą rozpaćkanego brudnego śniegu. Wilgotne płatki bezustannie spływały z nieba. Mimo niepogody, na ulicach było ruchliwie, i opatuleni przechodnie starali się utrzymać równowagę na śliskich trotuarach. Z góry padało mętne oświetlenie i widać było wirujące płatki śniegu przy migotliwem świetle latarni. Była przenikliwa, marcowa plucha.
Przez Plac Piłsudskiego maszerowali przygarbieni żołnierze do kina. Ręce mieli schowane w rękawy płaszczy, a twarze ich wyrażały radość oczekiwania rozrywki. Półnagi posąg Poniatowskiego dumnie tkwił w zaśnieżonej atmosferze. Wtyle błękitniały języki zniczu na mogile nieznanego żołnierza.
— Pójdziemy chyba do Herbsta, na Moniuszki — powiedział Dziadzia.
— Dobrze, ale możemy po drodze wstąpić do „małej“. Dawno już tam nie byłem.
— Możemy, jeśli chcesz.
Weszli do pustej prawie kawiarni. Niedzielna nuda wyrażała się w bezmyślnie zapatrzonych twarzach kelnerów. Zaledwie kilka stolików było zajętych przez stałych bywalców. Lucjan dojrzał w kącie sali swego przyjaciela, Michała Bove, doskonałego tłumacza włoskiej i hiszpańskiej literatury. Siedział z żoną. Kiw-