Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/103

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Wrócili do pokoju. Edward najspokojniej w świecie obcinał sobie paznokcie u nóg. Miał minę jakby nic nie zaszło.
    Już nic nie mówiono i student zgasił światło. Po chwili wszyscy spali.
    Nazajutrz rano, skoro Lucjan obudził się, do nosa wdarł mu się zapach chłopskiego potu, kożucha i sera. Rozejrzał się. W pokoju krzątał się chłopak o pucołowatej twarzy, krępy, w swetrze w kratę. Na podłodze leżały toboły, sznury i pogniecione papiery. Gość rozmawiał z „Miećkiem“ i odwijał z gazetowego papieru jajka. A któż to jest znowu, pomyślał Lucjan, i w milczeniu śledził ruchy osobnika. Później wstał Zygmunt i wesoło przywitał się z gościem.
    — A, Bednarczyk przyjechał, patrzcie państwo. Co, już po wojsku? Będziesz dalej studjował, co?
    — Acha. Będę dalej studjował. Zwolnili mnie kilka dni temu, ale byłem na wsi i przywiozłem sobie trochę żywności. Macie dużo lokatorów?
    — Tak, jest tego dość. Czekaj, później z tobą pogadam. Lucek, wstałeś już?
    Zygmunt, nieubrany jeszcze, siada obok Lucjana na łóżku. Opowiada, że nieciekawie spędził wieczór z Dziadzią, że nic nie pili.
    — Słuchaj, co to za facet? — To jakiś wieśniak, zasmrodził mieszkanie.
    — Bardzo porządny chłop, tylko fujara. Student prawa. Syn bogatych gospodarzy wiejskich, zobaczysz jego matkę, przyjeżdża tu często. Nazywa się Włady-