Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczone od gorąca powietrze zmniejsza przestrzeń, że aż ciasnawo. Te koty powłaziły w różne dziury — wyglądają jak puszyste zatyczki w szparach. W jadalni chwytam pana De na układaniu wycinanek. Na mój widok odsuwa stos tekturek i mówi:
— Też, ciekaw jestem kto to wymyślił... zajęcie dla jakiegoś skończonego melancholika!
— No to może w karty zagramy — proponuję.
— O, nie!
Dał mi rewanż — przykro.
Gwiżdżę lekko i odchodzę. Siadam na jakiemś pobrzeżu po cienistej stronie i zerkam tu i ówdzie, czy aby czego nie zobaczę. Ale ruch mały. Z kuchni wyszli dwaj kucharze, obaj biali, w okrągłych czapeczkach, pulchni i rumiani chłopcy. Jeden obciera fartuchem pot z czoła, drugi pali papieroska i przeciąga się. Raptem styłu wychynął z luku i wlazł między nich, czarny, usmolony palacz, także w fartuchu i czapeczce, tylko na czarno. Palacz chwilę pogawędził z nimi, poszedł napić sią kwasu, jeszcze troszkę postał