Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dwunasta godzina — obiad. Dużo konserw i zimnego mięsa. Kapitan zajmuje miejsce między nami, na końcu stołu. Rozmawiamy po hiszpańsku; spostrzegam — moje bystre w tych sprawach oko, — że kapitan ma potężnego „kaca“, czyli że poprostu jest przepity, aż żal patrzeć. Pokorniutki, skromny, aby mu tylko nie zadać czasem jakiegoś ostrzejszego pytania, za ciepłe słowo rzuca czyste spojrzenie swych niebieskich oczów. Wiem, że takiemu człowiekowi, który chlał kilka dni z rzędu, jak nasz kapitan, trzeba pomóc duszę wyciągnąć gdzieś tam z tyłka i umieścić na dawnem miejscu. Zaczynam się nagle skarżyć na swój kiepski stan, że nadużyłem trunków i jeszcze jestem niewyspany. Widzę jak mu się ogorzała, marynarska gęba rozjaśnia, nabiera jakiegoś wyrazu. Słucha. Steward wnosi wazę zupy grochowej z kawałkami boczku i wogóle mięsa. Dalej mówię o wstydzie jaki człowiek przechodzi następnego dnia po pijaństwie, o tem że byle głupstwo, byle przewina urasta u takiego skacowanego faceta do rozmiarów przestępstwa i dalej: że wszystko wydaje się szare, czło-