Wstaję lekko i po zabiegach tualetowych i posiłku wychodzę na pokład. Tym razem coś się stało nareszcie, bo zamiast mizdrzących się fal, widzę porządne góry, a na stokach przycupnięte miasteczko i różne budowle dalej. Jest wreszcie na czemś spocząć oku. Góry są łyse, brunatne, dalekie — a powolutku bliższe. Schodzi kapitan; w granatowym mundurze, złoto na czapce, galony. Jest w białym kołnierzyku i czerwonym krawacie. Lakierki. Bije od niego spokój i trochę zadowolenia. Wyjaśnia mi, że to Teneryfa, że dojeżdżamy właśnie do miasta Santa Cruz. Po okręcie włóczą się donośne dźwięki i słychać przenikliwy bulgot opuszczanego łańcucha. W ogólnym ruchu i hałasie pochwytuję jęk dzwonka, zaraz przestaje, ale nie pamiętam jak długo przedtem dzwonił. Koło okrętu już wiercą się łódki pełne nieważnych rzeczy należących razem z łódkami do nieładnie ubranych właścicieli. Na lądzie wzdłuż zatoki biegnie kamienna droga, a po niej przesuwają się małe, obojętnie żyjące swem życiem — samochody. Nad drogą spiętrza się brunatna i posępna, prostopadła ściana. Ale to jedno
Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/108
Wygląd