Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

robi wrażenie natrętnego zwierzaka. Samo miasto to przykra, pretensjonalna prowincja. Wogóle jakiegoś uroku na szlaku, który przejechałem, może się tylko doszukiwać nierób, z gatunku pięknoduchów, którzy na siłę wyciągną nawet ze śmietnika urodę. Dochodzę do przekonania, że my, Polacy, jesteśmy silną i wysokiej marki rasą. Kiedy wyjeżdżałem z kraju, byłem innego zdania. Ciekaw jeszcze jestem Ameryki Południowej.
Zaraz po Dakarze, zaczęły się na statku rozrywki z pod ciemnej gwiazdy. Pokazano nam film, nakręcany przed kilkunastu laty. Z podobnej bzdury nawet się uśmiać nie można. Łotr Drakson szantażował Marcelę Albani, aż wkońcu się wszystko wydało. W wyścigach drewnianych koników jest coś smutnie upokarzającego. Równie dobrze, moglibyśmy wszyscy usiąść wokół dużego stołu i rżnąć w „oko“ albo rzucać kośćmi. Dni się robią coraz gorętsze, ludzie łażą po pokładzie jak jakieś zewłoki, patrzą na siebie z podełba, a podczas spaceru zawracają, niechcąc się mijać. Najsympatyczniejsza z żywych, to kotka ze swem małem, jednotygodniowem kociątkiem. Jest to własność pokojówki, która troje małych wyrzuciła do morza a zostawiła sobie tę jedną, czarną niezdarę. Matka wyleguje się na środku kurytarza, wyciągnięta na grzbiecie, umęczona upałem. Małe wlecze się na brzuszku wzdłuż ściany, z wysuniętym języczkiem. Oba koty chorują z gorąca. — Czasem biorę je do kabiny i kładę do wentylatora. Odrazu ożywiają