Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chodzili z drogerii, kiedy Andrzej na widok ponurego jegomościa z rękami w kieszeniach palta, gwałtownie pociągnął Kamila w zaułek między dwoma domami. Był wzburzony, rozglądał się niespokojnie, w końcu poprowadził Kamila polami, na przełaj do pensjonatu. Tutaj szybko zażądał rachunku, skreślił kilka słów na kartce, wręczył ją Kamilowi razem z kilku banknotami, polecił to oddać dyrektorowi i zamykając gwałtownie kufry, mówił do Kamila podnieconym głosem:
— Musimy się, mój synu, zaraz rozstać. Muszę zdążyć na przedwieczorny pociąg. Ktoś się tu pojawił niewygodny... Trzeba wiać. Dyrektorowi powiesz, że napiszę do niego z drogi i listownie omówimy sprawę za twój pobyt... Do internatu zaprowadzi cię właścicielka tego pensjonatu... Nie smuć się... ja już mam takie niespokojne, cygańskie życie... Zaraz do ciebie napiszę, a później sam wpadnę na trochę... No, bądź zdrów! Staraj się być dobrym chłopcem i ucz się dobrze. Nie miej do tatusia żalu za to lanie w Krakowie, ale jak dorośniesz, to wiele rzeczy zrozumiesz. Czekaj tu, w pokoju na staruszkę. Nie becz... do nieszczęścia jeszcze daleko... Bywaj zdrów... czekaj listu...
Wyszedł, dziewczyna wytaszczyła za nim kufry. Kamil stanął przy oknie. Nie wiedział czy się smucić... Płakać mu się nie chciało, choć czuł, że wszystko za tym przemawia. Miał przecież i tak wyjechać... Może to i lepiej, że tak nagle... Jeszczeby się rozmyślił i wywiózł go z tej zacisznej miejscowości. Będzie przecież pisał, sam przyjedzie... Żeby już jak najprędzej znaleźć się w nowym mieszkaniu.