Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krawędzi łóżka i gładząc Andrzeja po twarzy, mówiła cicho:
— Już ułożyłam chłopaków do spanka, teraz buźki na dobranoc... No spokojnie, spokojnie... Mowy nie ma... jutro, jak dzieci pójdą na spacer... Wogóle musimy ze sobą poważnie porozmawiać... Nie mamy przecież po osiemnaście lat... Co?... Ach, świńtuszek... Be!... Spokojnie, bo będą baty... Boże, cóż za ofensywa... A tak prosiłam...
W drzwi posypał się grad uderzeń drobnych piąstek, pojękiwał histeryczny głosik, wreszcie mała zatyczka oderwała się i do pokoju wpadła córka pani Smodrakowej, za nią jej narzeczony w rozpiętym kołnierzu od munduru, ale zaraz cofnął się, rżąc jak oszalały koń, dziewczę stanęło jak wryte, po czym z krzykiem grozy, załamując ręce (Kamil po raz pierwszy w życiu ujrzał to sławne, tajemnicze załamywanie rąk) wybiegła z pokoju, zostawiając drzwi otwarte. W tych drzwiach pokazała się okolona kudłami, pomazana węglem twarz kuchty, ktoś jeszcze zdążył zajrzeć, zanim pani Smodrakowa zdążyła wybiec z pokoju. Tego samego dnia Andrzej z Kamilem przeprowadzili się do innego pensjonatu.
Zaraz po południu Andrzej gdzieś wyszedł, zostawiając Kamila pod opieką staruszki, zarządzającej pensjonatem. Staruszka mówiła do Kamila nieszczerym, dziecięcym głosikiem, wyjęła skądś kudłatego pieska z wełny, pytała się Kamila, czy ten piesek jest żywy, a nie doczekawszy się odpowiedzi, starała się wmówić w Kamila, że w kanapie żyją specjalne, pokojowe krasnoludki. Wreszcie Kamil ziewnął kilkakrotnie