Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przyczyny sprawiły, że w Kamilu obudziło się coś w rodzaju buntu. Nie będzie całymi dniami przesiadywał na twardej kozetce aby słuchać kłótni, patrzeć na podwórko, które przejmuje niechęcią do życia, oddychać w zaduchu i tak przeraźliwie się nudzić. Zawsze słyszał, że szewcy są weseli, a zwłaszcza terminatorzy. Tutaj Maciejek ogłupiony surowością majstra, uśmiechał się jedynie ukradkiem, wszyscy mieli miny jakby robili coś niesłychanie ważnego, a reparowali przegniłe kurpie, rzadziej nowe buty. Po wstrętnych kamizelkach przyszły buty. Jakby nic poza tym nie istniało. Jedzenie: barszcze, kapusty, wogóle jakieś kwaśne i nieznane potrawy... Kiedyś, akurat była niedziela, dali na obiad płucka, zalane octem... okropne. Nadomiar spadł śnieg i chwyciły mrozy. Wieczorami Kamil widział na ulicach ludzi z łyżwami, chłopcy ciskali kulami ze śniegu... było to normalne życie, nic nadzwyczajnego, a jednak nie mógł zasnąć z wrażenia.
Po dziesięciu dniach tej niewoli Kamil powiedział do ojca:
— Może ja wrócę i u cioci Zosi poczekam na tatusia...
— Cierpliwości... czego ci znów brak?
— Tatuś prawie nie przychodzi, ciągle jestem sam... przykro mi.
— To trudno... Kupię ci małe sanki i możesz sobie jeździć po plantach. Nie powinieneś marudzić, ale raczej pocieszać tatusia, bo ma zmartwienia.
W ten sposób wegetacja, przypominająca najgorsze dni ulicy Złotej, przemieniła się nagle i gruntownie.