Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czął wycierać mokre talerze. — Mój kochany synuś, powiedziała matka i pocałowała go. — Tylko nie stłucz, dziecinko. Nie pragnął jej czułości, chodziło mu tylko o przyśpieszenie obiadu, bo był głodny. Nakryła wreszcie do stołu i jedli w milczeniu.
— Mogłabyś się trochę ubrać do obiadu, przerwał Wercman.
— Po co mam się ubierać, kiedy i tak zaraz po zjedzeniu kładę się do łóżka. Rzęzi mi w piersiach, nie powinnam zajmować się gotowaniem, ani nic robić po tym ostatnim przeziębieniu.
Wstała i przyniosła kluski na małym półmisku. Brak mięsa nie psuł apetytu Kamilowi, było mu wszystko jedno co je, aby się najeść. Wercman jadł, jak każdy krótkowidz: z nosem tuż przy talerzu. Po chwili zagadnął:
— Z tego wszystkiego widzę, że zaczynam cię mało obchodzić, że nie zależy ci na tym, aby mi się podobać.
— Przestań zrzędzić przy dziecku. Jeszcze raz ci mówię, że kiepsko się czuję i nic mi się nie chce.
Kamil przypomniał sobie scenę u Wandy i to: „przy dziecku“ wydało mu się śmieszną podłością. Wercman uniósł swój miękko brzmiący głos.
— Ciągle tylko o sobie mówisz. A co ja, pytam się, co ja?! — Nic mi się nie należy od życia, ciągle tylko mam harować jak wół roboczy! — I jeszcze opiekować się tym nieznośnym smarkaczem, który ciągle patrzy na mnie spode łba i ledwie raczy się odzywać. Chwilami robi na mnie wrażenie karykatury dojrzałego, przeżytego mężczyzny. Po to kończyłem uniwersytet i znam