Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszystko jedno, gdzie gnić będzie, bo i tak nic nie czuje. Ciotka Zosia wyjęła z podróżnej torby białą suknię i babka Weronika poszła z ciotką Lucyną przebrać trupa. Za oknem lał wściekły deszcz, jakby mu mało było kilka dni. Jerzyk i Zbyszek czołgali się po podłodze, udając dwóch bodących się byków. Wuj Kazio opowiadał szczegóły aresztowania Andrzeja, wszyscy ponuro biadali nad tym. Wróciła babka i myjąc ręce mruczała, dlaczego jeszcze nie dzwonią na pogrzeb, wyprosiła to przecież u wielebnego księdza proboszcza. Potem zwróciła się do mężczyzn z prośbą, żeby nieśli trumnę uważnie i nie za prędko. Wuj Kazik się żachnął:
— Jakto, będziemy nieść trumnę na ramionach? Oszalała mama!
— No, naturalnie, przecież tu karawanu niema. Czyżbyś nie chciał ostatni raz odprowadzić siostry na miejsce wiecznego spoczynku?
— Ale niechże mama nie żartuje. Na taką szarugę... furą, najmę furmankę... zaraz pójdę, albo ty, Lolek... masz tu pieniądze.
Ale wuj Leon nie miał tu nic do powiedzenia, stał przy oknie, i palcem wypisywał coś w powietrzu. Jemu też się nie chciało dźwigać trumny w taką pluchę, i to z gołą głową. Babka Weronika nie sprzeczała się z wujem Kaziem, to prawda, że jest wyczerpany swym dużym stanowiskiem, jest wątły, wobec tego zastąpi go Lucyna. Ciało Anny poniosą barki najbliższych na miejsce wiecznego spoczynku.
Daleko, poprzez deszcz i szare powietrze, zajęczał dzwon pogrzebowy. Przyszedł chłop i zabił trumnę