Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zaraz, zaraz — wolnego! Już niech pan mnie zostawi, dokąd mamy pójść — młody człowieku.
Przystanęliśmy na środku drogi. Grzeszczeszyn uchwycił się ręką za brodę i zastanowił się. Przewaliło się nad naszemi głowami kilka ociężałych ptaków i opadły na pobliski dach. Znam już je, wiem, że to ścierwce brazylijskie: corvy. Są czarne, wielkości kury, uważają je tutaj za spełniające funkcje asenizacyjne. Nie wolno ich zabijać, są traktowane jak u nas bociany. Siedzi ich teraz kilka na dachu, wstrętne, ponure, niechlujne w ruchach. Mają napół opuszczone skrzydła, poruszają się ociężale. Symbol beznadziejności, nędzy istnienia.
Więc Grzeszczeszyn postanawia pójść do księdza. Zdążamy tam w rozkracznych podskokach, boleśni. Domek księży jest jak uzewnętrzniony pokój panieński. Anemiczny, czyściutki. Wczoraj wieczór nie dostrzegało się tego wyraźnie. Obskoczyły nas czarne, zuchwałe pieski; podskakujące, znaczące nasze ubrania plackami błota. W drzwiach zamajaczył ksiądz czarną groźną plamą. Wielki mężczyzna z twarzą jak pajda razowego chleba. Nad wypukłemi, brązowemi policzkami tkwiły oczka wypukłe, szkliste, przesłonięte skądś mi znaną mgłą. Zacząłem nerwowo i szybko myśleć, u jakich ludzi widzi się takie oczy. Ale ksiądz machnął przed nami ręką jak łopatą, chwilę przypatrywał się Grzeszczeszynowi, następnie powiedział: „Wejdźcie panowie do środka“ i zaraz potem wykrzyknął:
— Ależ to przecież kochany pan Grzeszczeszyn! Proszę, proszę! Gdzieśmy to się ostatni raz widzieli? A, na zjeździe nauczycielskim! O, to bardzo się cieszę — tu, tu! O, do tego pokoju!
Pokój pachniał jak wszystkie księże mieszkania. Przyjemnie i świeżo. Na ścianie wisiała reprodukcja obrazu przedstawiającego Chrystusa i Łazarza, poniżej to samo na płótnie, tylko jakieś inne, zamazane. Grzeszczeszyn przystanął przed temi obrazami i zapatrzył się okiem znawcy.