Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lera... Lepiej mu pan później nakładziesz po pysku... co pan będzie krew przelewał... przecież to nienormalne bydle...
W tej chwili ktoś zapalił zapałkę i zamajaczyła mi rozbawiona gęba Grzeszczeszyna. Trzęsącą się ręką wycelowałem w tę twarz, ale Bełcik gwałtownie nacisnął mi rękę z bronią do ziemi i jednocześnie zgasła zapałka. Posłyszałem dwa głosy: — „Panie, panie, bo pan zgnijesz w więzieniu... com panu zawinił...“ — I zaraz drugi głos Bełcika: — „Właź pan na konia i schowaj pan szmita... Weź się pan w kupę... Bardzo pana pocharatało?“
Ledwie usadowiłem się w siodle, kiedy raptem natarł na mnie koniem Sawczuk i zadyszanym głosem począł mówić:
— Niech pan mi zaraz odda szmita... Co pan chce zrobić?... Uspokoi się pan, to później go panu oddam i pogadamy...
— Nie dostanie pan rewolweru... niech pan będzie spokojny... już nic temu łajdakowi nie zrobię, jedźmy dalej!
— Niechże pan na rany Boskie, nie robi żadnej hecy... daj pan słowo!
— Daję panu słowo, że nie będę do niego strzelał, już mi przeszło... jedźmy!
Zaczęliśmy brnąć dalej. Wtyle panowała wyczekująca cisza. Po lewej stronie, obok mnie jechał Sawczuk, a po prawej Bełcik. Obaj starali się mnie uspokoić. Czułem się zresztą doskonale spokojny i jakiś przepalony wewnętrznie. Całe ciało miałem obolałe. Rozmyślałem sobie, że oto o krok byłem od zabójstwa i chociaż nie uczyniłem tego, to jednak wewnętrznie zamiar ten był ustalony. Na skutek wstrętnych okoliczności i zdenerwowania, byłbym tego głupca ukatrupił. Bo przecież tylko głupota była całą jego winą. Zamiast przyjść mi z pomocą w momencie, kiedy lada chwila mogłem dostać śmiertelne kopnięcie, zaczął się śmiać. Zdawałoby się, że to jeszcze nie jest powód do morderstwa, ale gdyby komukolwiek zdarzyło się znaleźć w podobnej sytuacji, impulsywnie