Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bił konia batem i nie widząc się wzajemnie, ludzie wiercili się na koniach w bezsilnej wściekłości. Jakby dla spotęgowania tej udręki, zaczął padać deszcz i teraz nadobre wszystkich ogarnęło coś w rodzaju szału. Chłopi byli zaniepokojeni możliwością zaginięcia burów z kalgierami, których w ciemności nie można było się doliczyć. Deszcz zamiast uśmierzyć rozgorączkowanie tropy, podsycał jeszcze zamęt. Ta jazda poomacku była wprost ohydna. Tak się jakoś zdarzyło, że jechałem — sądząc po okrzykach wtyle — na przedzie tropy. Tuż za plecami słyszałem człapania, szmery i oddechy tłoczącego się stada. I oto nagle twarz moja zetknęła się z czemś szorstkiem i twardem, zaraz potem uczułem gwałtowny ucisk do tyłu i w tej chwili spadłem z konia. Jednocześnie w kilku miejscach ciała poczułem bolesne uderzenia kopyt, próbowałem wstać, ale głową uderzałem o ciepłe i wilgotne brzuchy zwierząt, więc tylko zakryłem twarz rękami i począłem krzyczeć. Gdzieś zgóry usłyszałem czyjś okrzyk:
— Stać! Zatrzymajcie się, ktoś zawadził głową o pień i leży na ziemi... zdepczą go bury!... Zaświećcie zapałkę!
Zrobiło się cicho, wylęknione zwierzęta stąpały w miejscu, ciągle dostawałem uderzenia kopyt, udało mi się usiąść, posłyszałem trzask zapałki, w nikłem świetle ktoś się nade mną pochylił, w tej chwili wstałem i jednocześnie w szmerze padającego deszczu posłyszałem obłąkańczy chichot i potem okrzyk Grzeszczeszyna:
— Toć to pan Łóniłowski leży pod burami! Hehehe! A to mu się dostało... hahahe, bo skonam ze śmiechu... Żyje, żyje! O, jak Boga kocham... a to dopiero opera!
Obok stał Bełcik i trzymał mnie pod ramię. Gwałtownie wyciągnąłem rewolwer z pochwy i czekałem aż przy następnej zapałce mignie mi twarz Grzeszczeszyna. W tej chwili posłyszałem nad uchem chrapliwy głos Bełcika:
— Dajże pan spokój temu idjocie... przecież to warjat, cho-