Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w czapce z daszkiem i fuzją pod pachą. Rozejrzał się jakby węsząc i cichutko przemknął do kuchni. Zauważyłem, że w ręku trzymał za ogon pancernika. Koszmar, psiakrew! Grzeszczeszyn zgasił świecę i wyszedł. Postanowiłem chwilę czuwać, ale zaraz zasnąłem.
Ranek urodził się pod znakiem koni. Mianowicie koń Dąbskiego nie wrócił, natomiast chory koń wyzdrowiał. Obejmując to umysłem, sprawa jest na remi. Dużo o tem mówiono przy ogniu, a Dąbski był bardzo zgryziony. Chłopiec także nie wrócił i niewiadomo czem bardziej Dąbski się gryzł. Postanowił czekać na obydwóch. Grzeszczeszyn był w usposobieniu wprost radosnem; gwizdał, kręcił się koło koni, zaglądał im tu i ówdzie, oceniał wiek i siłę, kilkakrotnie nawet zajrzał w zęby... Zagadywał chłopów i nie zrażał się ich lekką rezerwą w stosunku do siebie. Do mnie się odzywał jakby nigdy nic. Taki to już dziwny był człowiek. Wsypałem w siebie kilka łyżek pasoki, zalałem ją wrzątkiem kawy i powoli zabrałem się do siodłania bura. To co widziałem wokół siebie podczas tej czynności, napełniało mnie narazie uczuciem pogodzenia z losem i dobrą, wewnętrzną aurą. Tropa żrąca przy żłobach, chłopi pojadający przy ogniu i żebrzący na tylnych łapach kundel, i rozkraczony Bełcik pijący swą porcję kaszasy; — wszystko to było czyściutko wyzłocone słońcem i tchnęło radosną rzeczywistością. Bełcik odjął butelkę od ust, potrząsnął nią w stronę Grzeszczeszyna i powiedział:
— Lepsza ona — mój dziobalu — od was pocieszycielka, ta moja... Nie grozi dziedzicami, o nie!
Grzeszczeszyn uśmiechnął się jakimś stłuczonym śmiechem i pochylił się nad psem. Pomyślałem sobie ile też ten Bełcik wiezie ze sobą wódki, skoro zawartość flaszki zdaje się nie mieć końca, pomyślałem również, że cieszy mnie przymusowy postój Dąbskiego, bo mimo, że nie absorbował zbytnio w drodze, to jednak chwilami drażnił mnie swoją fornalską psychi-