Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w odmętach wstrętu do samego siebie. Przebudzenie o nienormalnej porze dnia ma w sobie przykre cechy nieporządku i przejmuje zniechęceniem. Była trzecia po południu, zwlokłem się ze schodków, spojrzałem na niebo — mleczna, upalna nicość. Na podwórku rozlegały się okrzyki, ciężki łoskot gwałtownych podrywów końskich i tupot kopyt. Pachniało palonem włosiem. Ospale wychyliłem się zza węgła i ujrzałem całą rodzinę w komplecie, ugrupowaną koło żelaznego garnka z rozżarzonemi węglami, w którym tkwił gruby pręt żelazny. Dąbski przy pomocy Michałka łapał konie, ustawiał je tyłem do podwórka, Michałek zasłaniał ręką lewe oko konia, Dąbski wyjmował z węgli pręt z literą D na końcu i ostrożnie przytykał ten koniec do zadu zwierzęcia. Koń lub bur raptownie podrywał zad dogóry, z wypalonego miejsca szedł swąd, poczem zwierzę w nieopanowanych ruchach odbiegało wgłąb podwórka. Widok ten orzeźwił mnie nieco. Podszedłem bliżej. W tej chwili Grzeszczeszyn z błyszczącemi oczkami, wołał:
— Dajno pan, panie Dąbski, ja trochę pomarkuję!
Dąbski podprowadził siwego bura pyskiem do żłoba, ale bur jakby coś przeczuwał, przysiadał na zadzie i bił tylnemi kopytami w powietrze. Wkońcu Dąbski ściągnął go za uzdę, przysłonił oko i Grzeszczeszyn z prętem w ręku począł się skradać do gładkiego zadu bura. W tej pozycji, z przygryzioną dolną wargą, Grzeszczeszyn dziwnie się scharakteryzował, cała go psychika zdawała się uosabniać w tem straszliwem skradaniu z narzędziem boleści. Zrobił wypad prawą nogą niby szermierz i żelazo jak rapir zbliżył do sierści, ale zanim dotknął, bur gwałtownym ruchem obrócił się na tylnych kopytach, stanął dęba, i kwicząc z otwartym pyskiem i wyszczerzonemi zębami, niby bestja apokaliptyczna, opadł wzniesionemi kopytami na słaniającą się, drobną figurę amatora-oprawcy. Rozbiegliśmy się w popłochu, jak przed opadającym zgóry granatem, po-