chało się dalej w kurzu i w spokoju. Krajobraz zmienił się; granatowe plamy lasów cofnęły się do tyłu, na spotkanie oczom wybiegła przestrzeń, ukazały się drzewa pomarańczowe, ukryte między niemi chałupy; czerniły się spalone rosy, przejechaliśmy most, rozwidlały się drogi, skręciliśmy w prawo, ożywiło się. Przed jakąś zagrodą Grzeszczeszyn zatrzymał bura i przez zwiniętą dłoń huknął w stronę chałupy:
— Hej tam, o de casa!... Hej tam z domu!
Przez okno widać było ludzi przy posiłku, porwali się od stołu, biegli do Grzeszczeszyna; mężczyzna, dwie kobiety, dzieci...
— Ano, powiedzcie mi jak się to drzewo nazywa, bo go nie znam!
Mężczyzna z gołą głową obtarł rękawem usta, zdziwił się, przygarbił, jedna z bab ujęła się pod boki, mężczyzna zachichotał i rzekł:
— Nazywa się ono, „loco“[1], oto teraz wiecie?...
Całe towarzystwo zatoczyło się od śmiechu.
— No nie żartujcie — przecież pytam! — powiedział Grzeszczeszyn już niepewnym głosem, ale zaraz szarpnął konia wbok, bo chłopcy zaczęli zbierać z ziemi pomarańcze. Jedna z nich trafiła Grzeszczeszyna w plecy, mój koń także dostał w brzuch, uskoczył. Dąbski wrzeszczał:
— Co panu padło tu, czy co! Co to było?
Grzeszczeszyn odwrócił poczerwieniałą twarz i syknął:
— Eh, to chamstwo...
— Jakto chamstwo!... czego pan ludzi rusza od jedzenia i kpiny sobie pan z nich wyprawia... pokazuje pan na drzewko herwowe i pyta pan jak się nazywa! Co to, sam pan jedzie?
Wtulił głowę w ramiona i jechał. Zrównałem się z nim i krzyczę mu do ucha:
- ↑ Głupiec.