Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A, zara wam portung otworzę!
Zatoczyłem się na zdrętwiałych nogach, koń odszedł ode mnie gdzieś w ciemność, wszedłem do izby. Tak samo jak i wczoraj, tylko jacyś nowi ludzie. Piją szimaron. Witam się kolejno; między kilku palącymi, rozgadanymi chłopami rozpoznaję jednookiego, tego co podjeżdżał do Psycha w chwili naszego odjazdu. Wysoki, smagły i zbójecki, z błyszczącem — jakby i za to utracone — okiem, podał mi rękę nie przerywając tego co mówił. Wydał mi się jakiś potrzebny, toteż zapytałem Potyrałę naboku, jak się nazywa.
— To jest Dąbski, możecie się z nim zabrać do Candido de Abreu. Skupywał konie na handel i teraz wraca do domu.
Znalazłem sobie miejsce obok Dąbskiego i zaraz ujrzałem jak Grzeszczeszyn coś go tam wypytywał z rozbieganemi oczkami. Jakże różnie wyglądali ci dwaj; jeden zuchwały, hajdamacki; drugi jakiś mdły, przechytrzony. Między kolanami Dąbskiego stał znany mi już z widzenia, dwunastoletni chłopak i, z śmiałą, poważną minką rozglądał się po obecnych. Kilku mężczyzn ustąpiło nam miejsca przy stole i zasiedliśmy razem z Dąbskim i jego synem do kolacji. Dąbski spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem: drwina pomieszana z szacunkiem. Jadł kilka minut łapczywie, mrużąc jedyne oko, czasem odsuwał na brzeg talerza kawałek mięsa i wskazywał go chłopakowi. Był brudny, jak to ludzie prości w podróży; skudłane włosy nosiły ślady przygodnych noclegów, zgrubiałe, przeżarte brudem palce łakomie rwały pajdy chleba. W pięciu tworzyliśmy przy stole osobne towarzystwo, bo pozostali mężczyźni, sąsiedzi Psycha siedzieli pod ścianą dyskretnie i pili szimaron, paląc ciągle i gadając o swoich codziennych kwestjach. Dąbski odsunął pusty talerz, popił kawy, odsapnął i począł krajać fumę na papierosa. Spojrzał na mnie jakoś boczkiem i zapytał:
— Pan niedawno z Polski?... z jakiej gubernji?
— Mieszkam w Warszawie, panie Dąbski.