Strona:Zacharyasiewicz - Teorya pana Filipa.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Murarz poskrobał się w głowę.
— Taki byłby najlepszy to prawda...
— Taki człowiek — mówił dalej pan Malina — przyjmie wszystko co mu dasz, i można na niego pokrzyczeć, jeżeli potrzeba. Kontentować się musi tem, na co służący pana Anzelma nie chciałby się popatrzyć...
— Nie żal to żyć, kto ma taki rozum!
Pan Malina uśmiechnął się i mówił dalej:
— Jeżeli weźmiesz konia z pańskiej stajni i do fury z nawozem go zaprzęgniesz, to będzie dęba stawał i bił kopytami... a weź zdechlaka od żyda i daj mu garniec owsa, to będzie cały dzień chodził i możesz walić w niego batem co wlezie!
Murarz podziwiał rozum pana Maliny, nie myśląc przytem o sobie.
— Otóż chciałbym takiego zdechlaka — mówił dalej zacny gospodarz — któremu co bądź dam do pyska, a który tak samo pociągnie jak i inny koń rasowy.
— Nie przymierzając... pan mówisz o budowniczym.
— Tak... widać że to tam znowu taka wielka sztuka nie jest... święci garnków nie lepią... jaki taki budowniczy, byle tylko nosa do góry nie zadzierał i z nadmiaru owsa nie brykał... rozumiesz mnie?
— Rozumiem panie!
— Może jaki stary pijak... podobny do ciebie.