Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ho, ho, na to nie pozwolę! — krzyknął Wilga i tupnął nogą, aż szklanki zabrzęczały.
— Nie wiecie, co za zepsucie tu w Warszawie!
Wilga spuścił głowę i zadumał się. Porachowawszy się z sumieniem, przekonał się, że źle sobie postąpił, a gdy do tego wszystkie sprawy Rzeczypospolitéj, które jego uszu doszły, należycie rozważył, uznał w duchu, że nadarmo do Warszawy przybył. Zatęsknił za małym futorkiem, za ciszą puszcz litewskich i złorzeczył Ojcu Gwardyanowi z Brześcia, że mu do stolicy jechać poradził.
Tymczasem zaszło boże słoneczko za kamienicę kowala Jezierskiego, a Wilga przypomniał sobie, że Dorotka sama w izdebce.
— Czy będziesz co jadła? — zapytał siedzącą przy oknie.
— Nie, kochany wujaszku, nie jestem głodna, — odpowiedziała Dorota dziwnym głosem.
— Cóż ci to jest kochanie, żeś tak osowiała?
— Nic mi nie jest, jakoś mi smutno.
— Otóż masz! — pomyślał sobie pan Wilga — nie darmo tak w nią oczy wlepiał. Musiał ją urzeknąć. O dzisiaj praktykują się różne sztuczki!
I przeszedł kilka razy po izdebce, spoglądając zawsze z pod oka na Dorotę, która przez okno na ulicę patrzała.
— No, kogóż tam wyglądasz? Król pewnie do ciebie nie przyjdzie!
Dorota zakryła sobie oczy rękoma i poczęła płakać. Zląkł się wujaszek téj sceny i naklął sobie w duchu za