Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mości panowie! Czémże jest szlachcic bez ręki i bez szabli?
A gdy mu na to nikt nie odpowiadał i tylko wyraz kompasyi na twarzach się malował, pan Marcin wziął to milczenie za smutną dla siebie odpowiedź, że już Rzeczypospolitéj na nic przydać się nie może. Ze łzami w oczach pokłonił się braci, siadł na wózek i nie obejrzał się aż na kopcach swego futorka, do którego jechało się z Warszawy prostym traktem ku Litwie dni siedmnaście.
Miał więc dość czasu pan Marcin do smutnych kontemplacyj. Dziwaczne myśli latały mu pogłowie. Chciał zostać mnichem, a gdy mu przyszło wybierać między Kamedułą i Kapucynem, pokłócił się sam z sobą i przestał myśleć o klasztorze. Bolało go, że tak wcześnie rzemiosło rycerskie musi na bok odłożyć, a wzywając od czasu do czasu natchnienia Ducha św. aby rozum jego oświecił, począł się nad tém zastanawiać, coby to w życiu ludzkiém rycerskiemu rzemiosłu najbliższém było. I gdy tak sobie to i owo w głowie rozbierał, naszła go dnia szóstego, o szóstéj godzinie już przy zachodzie słońca myśl wcale nowa. Pan Marcin w tym dniu otworzył sobie nowy świat dla przyszłych dni swoich. Postanowił osiąść na małym futorku, zgromadzić koło siebie kilkunastu swoich poddanych, żyć z nimi i pracować jako brat starszy bez splamienia herbowego klejnotu, opowiadać im czasem, jak to za jego dobrych czasów w Rzeczypospolitéj bywało, co to tam prawe, nieposzlakowane szlachectwo znaczy, i jak dobry król dobrym poddanym