Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc jest tajemnica, jakiéj najbardziéj obawiałem się! — wyjęknął pan Kryspin.
A w oczach jego zarysował się szczęśliwy rywal w jednéj z najpiękniejszych ról swoich — bohatera-kochanka!... Pan Kryspin gorzko żałował teraz, że ani razu nie występował publicznie w rolach takich! Byłby może lepiéj wytrzymał krytykę od swego antagonisty!...
— Tajemnica — mówiła smutnie Marya — która może dziś, jutro przestanie być tajemnicą.
— I pani sama mi o tém mówisz? — krzyknął pan Kryspin i porwał się za głowę.
— Bo poczytuję to za najświętszy mój obowiązek.
— Serce... miłość... uczucia... obowiązki!...
— Niech pan tylko nieco chłodniéj na tę rzecz patrzy, panie Kryspinie — przerwała ciotunia.
— Jak można z zimną krwią patrzeć — namiętnie zawołał pan Kryspin — gdy ktoś, który bynajmniéj na to nie zasłużył, zgrabném znalezieniem się wydziera mi to, co mi jest najdroższém.
Marya zarumieniła się i znowu rękę przyłożyła do serca.
Ciotunia zrozumiała trochę pana Kryspina.
— Pod tym względem — ozwała się z uśmiechem — mogę pana w mojém i mojéj siostrzenicy imieniu zapewnić, że z téj strony żadne panu niebezpieczeństwo nie grozi.
Pan Kryspin odetchnął i otarł pot z czoła. Odetchnąwszy głęboko zapytał:
— Zkądże więc może mi grozić to niebezpieczeństwo, które wyraźnie czuję przez skórę?