Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.2.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

samą sztuką oszpecona młodzież, chwiała się na jednej nodze, trzymając pod pachą trójgraniasty kapelusz, a gestykulując dziwnie zręcznie drugą, ubraną w szerokie szlarki. Pomiędzy nimi przesuwała się najczęściej w milczeniu szlachta w krótkich kontuszach, podkręcając wąsa i zarzucając z fantazyą wyloty na ramiona. Młode kobiety widocznie więcej sprzyjały frakom i perukom, bo one prowadziły rozmowę lekką, francuską, miały na zawołanie pożyczany z książek dowcip, pewne wyuczone formułki, nad któremi nie potrzeba było łamać sobie głowy. To też największa była tam swoboda, najgłośniejsze śmiechy, nieustająca szermierka słów.
Ustawiczny natłok był w jednym rogu sali. Starzy i młodzi tłoczyli się tam wzajemnie, aby choć jedno słowo dorzucić.
Siedziała tam Krystyna. Była w białej sukni i włosy miała biało upudrowane, bo tak tego sobie życzyła starościna. Mimo to wyglądała, jak prawdziwa królowa. Pomagał jej do tej roli głęboki spokój, jaki wszystkie jej spojrzenia cechował śród tej zgrai różnorodnej. Patrzyła tak chłodnem okiem przed siebie, jakby to były malowane obrazki, które plączą się przed jej oczyma. Wszystko, co ją tu otaczało, było dla niej tak obojętnem widowiskiem!
To też nader szczęśliwą była w trafnych odpowiedziach, bo panowała nad sobą. Każdy znalazł tu dobrą odprawę, jeśli pokusił się o jakiś żarcik dalej