Strona:Zacharjasiewicz - Chleb bez soli t.1.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

checkiej, nadeptawszy na wąs sumiasty, który na ćwierć łokcia od nosa leżał spokojnie na słomie. Z nogami śpiących był ten sam kłopot. Pomieszały się one tak dziwnie, że wielkiej przytomności i sumienności potrzeba było, aby po przebudzeniu każdy znalazł swoje nogi i wziął je sobie, nie naruszywszy cudzej własności.
Mimo to powszechne przebudzenie się gości nie odbyło się bez pewnych uroszczeń, wniesionych skarg i zażaleń. Były tam spory graniczne, powątpiewania tożsamości butów, zarzuty przywłaszczenia sobie cudzej własności — słowem był to nadzwyczaj ruchliwy i zajmujący obraz, godny pendzla znakomitego artysty.
Pierwszy głośniejszy frazes wytoczył gruby szlachcic ze świecącą łysiną, zarzucając chudemu sąsiadowi, że mimo skromnej swojej objętości, zabrał mu całe miejsce, strącił ze słomy i stał się tym sposobem przyczyną, że poszkodowany musiał całą noc na gołej ziemi przeleżeć. Dowodził on jasno i dobitnie, że chudeusz taki, jak jego sąsiad, daleko mniej miejsca potrzebuje, niż każdy inny zażywny szlachcic. Przeto uważał postępowanie chudego za rozmyślną intencyę wyrządzenia drugiemu krzywdy!
Obżałowanego wziął w opiekę palestrant w tabaczkowym kontuszu, który opodal ulokował się pod stołem, jako w miejscu prawnie odgraniczonem. Palestrant należał do ludzi ruchomych siedzib, utrzymu-