Strona:Z teki Chochlika (O zmierzchu i świcie).djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

l widział jako jego zastupnyki
Niby to w imię „wyższej polityki“
Na piersiach jego złą ciężący zmorą;
Przeniewierzyli mu się każdą porą,
Bając mu duby, wmawiając weń zawiść,
Której nie czuje; — szczepiąc weń nienawiść,
Której on nie zna. — Więc słysząc tę mowę,
Kmieć po zwyczaju poskrobał się w głowę,
A widząc jakim torem rzeczy idą,
Splunął ze wstrętem i rzekł: Szczezaj bido!
I zwrócił oczy łzą zamglone w końcu
Ku stronie pracy, co kroczyła w słońcu,
Cicha i skromna, lecz szczera, miłośna,
Nie szukająca wrzawy, nie rozgłośna,
Mrówczana, skrzętna, nie szczędząca trudu,
A której hasłem jedno: „dobro ludu!“ —
I patrz jak pełen ufności, ku stronie
Tej cichej pracy wyciąga swe dłonie, —
Jak jej swe serce miłośnie odmyka,
Jak ją za swego obiera sternika,
Jak ją zapału pełnem sercem wita,
Jako jej składa hołd — Mnohaja lita!

Mnohaja lita! tobie praco cicha,
Którą kieruje nie ambitna pycha,
Lecz miłość bratnia, co nie szczędzi trudu!
Cześć tobie! kluczem tyś do serca ludu,