Strona:Z teki Chochlika (O zmierzchu i świcie).djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żar nienawiści budząc w nim zawzięty
I wstaje jakby z snów ciężkich ocknięty. —
Patrz! przetarł oczy, spojrzał w lewo, w prawo,
I porównywa to, co spostrzegł, z łzawą
Piosnką swych nianiek, — i szukając prawdy
Widzi, że fałszem go karmiono zawdy,
Że go po stepu wodzono rozłogach,
I pragnie stanąć dziś na własnych nogach!
I patrzcie, jako mimo zdrady trudu,
Pozostał zdrowym instynkt tego ludu,
Popatrzył w siebie w głąb własnego serca
I spostrzegł, że tam nie mieszka morderca;
Gonta-okrutnik — ryzuń-hajdamaka!
Że Lach i Rusin to vira odnaka,
Odnaka nużda i jedno wesele,
Że obu braci wspólne łączą cele,
Że im to samo Boże słonko świeci,
Jednako ziemia się ta święta kwieci,
Co plon im jeden daje — i mogiły,
I że łącznemi im pracować siły!

I spojrzał potem w stronę swych Sakalów
Zkąd go zalatał wstrętny płacz szakalów
Wrzekomo w jego płakany obronie,
I widział jako Moksy Pisydonie
Do jego krzywdy przykładali dłonie,
W przymierzu z Niemcem waląc nań to brzemię,
Co pracę jego uciska i ziemię; —