Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   94   —

W pierwszej chwili, gdy rannych ulokowano w szpitalu, niedopuszczano do nich nikogo, prócz lekarzy. Potem do niektórych. Przedewszystkiem dopuszczono księdza staruszka, z sąsiedniej parafii polskiej, który na pierwszą wiadomość o ofiarach zabrał wszystko co potrzeba z kościoła i przyszedł tu gotów do usług, do ratowania dusz chrześciańskich w godzinie śmierci.
Był już u trzech śmiertelnie poranionych, a przedewszystkiem u Jana, o którym mówiono, że umrze lada chwila. Lekarze nie próbowali nawet szukać kuli, która przebiwszy płuca ugrzęzła gdzieś między żebrami pod pacierzowym stosem. Nie było dla niego ratunku.
Potem dopuszczono Jadzię....
Weszła cicho, chusteczką zatykając usta; powiedziano jej, że umiera, — nie chciała płaczem zatruwać mu ostatniej godziny życia. Właśnie ksiądz odszedł. Leżał sam, w osobnej salce, cichy, bez jęku, powitał ją spojrzeniem, w którem było wszystko i radość, że ją widzi jeszcze i ból rozstania i bezmiar miłości.
Nie wytrzymała dziewczyna, jęk bolesny wyrwał jej się gdzieś z głębi piersi, przypadła twarzą do łóżka i w fałdach kołdry ją ukryła, tłumiąc łkanie gwałtowne, wstrząsające całą jej postacią.
Jan dźwignął zwolna rękę prawą i położył ją na głowie dziewczęcia; z oczu płynęły ciche łzy.
— Spełniło się co przepowiadałaś Jadziu — mówił — chwytając pełnymi ustami powietrze — zbrodniczy zamach uknuty przez ciemiężycieli, nie udał się — prawda odnosi tryumf”....