Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   49   —

wiści do własnych braci.
— Ja zaś bym wołał, żeby się przekonać.
Jan, który przysłuchiwał się tej rozmowie w milczeniu, już chciał coś odpowiedzieć, ale właśnie dochodzili do “Czarnej Skałki”. Okna kancelaryi, w budynku szkolnym, były jasno oświetlone.
Jan stanął.
— Świeci się u niego — przemówił jeden z górników.
— A tam co?... świnia idzie, jak Boga mego, to świnia...
— Co, gdzie, jaka świnia? — zapytał Jan.
— No ten, ten Ajrysz, nie widzą pan jak to się tam przekrada, pod parkanem?...
— Ah, Sweeney — zaśmiał się Jan, — inżynier.
— No, przecie mówię że Świnia! brat tej rudej Mery.
— Ale co on tam robił w plebanii...
— A co, teraz sam widzisz: Proboszczulek, który w dzień wszystkich Ajryszów posyła do piekła, w nocy sam ich przyjmuje. Ho, ho! nie darmo on tam był! niedarmo! Teraz widzisz chyba i ty, że nasz pan Jan mają racyę.
Tymczasem zbliżali się do furtki i... natknęli się na proboszcza.
Nie zauważył ich, bo wspinali się dosyć cicho, pod górę, drogą wysypaną drobnym węglowym miałem.
Stał oparty na słupku, wpatrzony w księżyc, który fosforycznym blaskiem odbijał się w jego łysem, wysokiem czole. Podobny blask, krył się też