Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   39   —

Jan, pomimo gęstych kłębów dymu, widzi już Macieja, wyciąga do niego ręce, gdy w tem z głębi korytarza, ci, którym strach i dym zmysły pomięszał, rzucili się w odsłoniony otwór, jak ćmy do światła z takim impetem i siłą, że obalili go na ziemię, obalili Jana i kilku jego towarzyszy i potykając się na jeszcze niewyniesionych belkach, pędem darli w stronę jaru, szerząc popłoch w zbitych masach ludu, który z zapartym oddechem czekał na rezultat ratunkowej akcyi.
Ujęto ich w końcu i uspokojono
Tymczasem, w głębi oczyszczonego z okrąglaków korytarza, spotkali się ratujący z ratowanymi. Jedni wychodzili sami, innych trzeba było wynosić. Nikt nie wiedział, trupy to, czy omdleni. A było ich kilkadziesiąt. Jednym z pierwszych, którego towarzysze wynieśli, był Jan, ale ten wnet przyszedł do siebie, i gdy mu ranę na czole opatrzono, odszukał zaraz Macieja, który również ranny, leżał jeszcze w omdleniu pod opieką kilku kobiet pod drzewem.
Cały jar wypełnił się jękami pokaleczonych i płaczem ludu. Rachowano trupy, wymieniano nazwiska tych, którzy zostali w podziemiach, żartych w dalszym ciągu pożarem.