Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   37   —

zący dym dusił ich coraz dotkliwiej, aż do utraty przytomności. W chwili kiedy do wnętrza kopalni doszły nawoływania spieszących na ratunek, kilku zaledwie je dosłyszało, krzykiem dając znać o ostatecznem swem wyczerpaniu. Reszta w liczbie przeszło dwustu, zbita jak stado przerażonych owiec w jedną gromadę, poobwijała głowy w bluzy górnicze, chroniąc się przed dymem i w cichej modlitwie duszę polecała Bogu. Wielu leżało na mokrym gruncie, bez ruchu; duszący dym pozbawił ich przytomności. Były już i trupy. Niektórzy, w paroksyźmie rozpaczy, darli się ostatkiem sił, jak opęni, rzucali z wściekłością na sąsiadów, zębami i pazurami kalecząc się jak oszalałe strachem najdziksze bestye...
Jeszcze godzina, a żywa noga nie wyszłaby z tego strasznego miejsca.
Ale ratunek był niedaleki.
Już czuć świeży wiew wiatru, już błyska światło lampek górniczych, przy którem pracują ratujący, już słychać wyraźnie głosy po obu stronach ostatniego trójkąta okrąglaków tamującego przejście.
— Macieju, ojcze! — woła Jan, — żywi jesteście.
Maciej do ostatka zachował przytomność, do ostatka pracował przy torowaniu drogi i zaraz odpowiedział.
Uradowany Jan przy pomocy innych silniej szarpnął ostatniem rusztowaniem, które runęło z głuchym trzaskiem.