Strona:Z pennsylwańskiego piekła powieść osnuta na tle życia.pdf/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   102   —

Kowalewski, radośnie witający proboszcza, który wybiegł na jego spotkanie.
Niebawem wszyscy znaleźli się pod drzewem obok starego Macieja.
— Wracam właśnie z Pennsylwanii; nareszcie proces skończony — przemówił Józef, po przywitaniu przyjaciół.
— I cóż? — zawołał Maciej.
— Ha, przegraliśmy na całej linii.
— To było do przewidzenia — wtrącił ksiądz — w Ameryce ciągle jeszcze dolar najwyższą potęgą.
— Nie potrafiliśmy udowodnić, ani spisku, ani nawet zasadzki... Znaleźli się świadkowie, którzy zaprzysięgli, że górnicy chcieli magazyny wysadzić w powietrze...
— A no, szczęście nasze — przemówił Maciej — żeśmy się wydobyli z tego pennsylwańskiego piekła.
— Dla mnie, był to czyściec — westchnęła siostra Klementyna.
— I dla mnie — zawtórował jej Józef.
— Dałby Bóg — kończył ksiądz proboszcz — aby wszyscy, którym tam żyć przeznaczono, tak jak wy, zgadzać się chcieli z wolą bożą i tak czyste, jak wy, wynieśli dusze i serca... O przyszłość amerykańskiej Polonii, spokojną by być mogła Ojczyzna.

KONIEC.

Chicago, w grudniu, 1908.