Strona:Złoty Jasieńko.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wi podobają, ale co za szlachetność w wyrazie twarzy, co za godność! jaka pańskość.
— I ona ciebie kocha? chciwie spytała staruszka. a ty ją? mów-że, jak to przyszło do tego?
— Ale jeszcze do niczego nie przyszło, odrzekł kwaśno mecenas, mogę tylko wnosić z obejścia się jéj ze mną, z uprzejmości rodziny — właśnie dziś tu przyjmowałem jéj ojca — że mogliby ją wydać za mnie. Ale do tego jeszcze wiele potrzeba, rzekł mecenas z przyciskiem... to szlachta dumna... gdyby mieli najmniejsze posądzenie o mojém nieszczęsném pochodzeniu, że żyje matka... że jestém dzieckiém bruku... wszystko by przepadło...
— Mój Boże! ty wiesz jak ja twojego szczęścia pragnę — znowu powoli wracając do płaczu mówiła stara Mateuszowa, ja będę milczéć jak kamień, nie zdradzę cię, ani mojego serca, ale mnie nie wypędzaj z domu. Ja z tęsknoty umrę. Tu, choć ja ciebie nie widzę, czuję, że jesteś niedaleko, posłyszę głos Jasieńka, migniesz mi się w ulicy, spojrzysz czasem, a tam...
— Ale co to, bo te czułości, moja jéjmość, odparł surowo i zimno mecenas; ja jeśli do czego dopadłem, to właśnie przez to że musiałem zatwardzieć na wszystko. Matka téż powinnaś mi zrobić ofiarę.
— Ale tę ofiarę! mój Jasieńku, wszystko co chcesz, tylko téj ofiary nie wymagaj, błagam.