Strona:Złoty Jasieńko.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sona? wy jesteście z sobą dobrze, jabym sobie tam odebrał.
— Nie mogę, mam rachunki, widziéć się z nim muszę. Mam prócz tego stos pilnych interesów na rano, więc proszę cię czekaj do popołudnia, do trzeciéj.
— Dobrze, ale oczewiście nie zechcesz żebym ja się w mieście wiktował i tracił tyle czasu.
— Stań u mnie.
— To mi nie wypadnie, do ciebie panicze chodzą, ja gbur, nie lubię ich, pójdę sobie do karczmy, zanocuję, zjem wieczerzę, a jutro się obrachujemy.
To mówiąc, pan Bartkowski brał za czapkę, żegnał już i powoli wyszedł.
Szkalmierski, gdy się za nim drzwi zamknęły, wstał z krzesła i począł znowu jak lew w klatce tę przechadzkę utrapienia, którą odbywa każdy obarczony, w chwilach niepokoju duszy.
Ani się spostrzegł gdy noc nadeszła, powlókł się do łóżka. Bądź co bądź, miał słowo pana Sebastyana że na zażądanie piéniędzy mu pożyczy, a choć teraz, dla pewnych wiadomych sobie przyczyn, nie rad był u niego szukać pomocy, cóż było robić? musiał.
Bartkowskiego się obawiał, był to rodzaj spekulanta groszowego, bez miłosierdzia, bez litości, twardego i ostrego jak kleszcze żelazne. Zawsze