Strona:Złoty Jasieńko.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Do jutra chyba, rzekł zakłopotany mecenas. Wiész komum je pożyczył, do dziś dnia nie odesłał mi.
— A cóż mnie do tego kochanku? co mnie do tego, to twoja rzecz.
— Ależ ci do jutra różnicy nie zrobi?
— Owszem, i wielką, zawsze za miesiąc procent policzę.
— Zmiłuj że się.
— Nie mogę się zmiłować, to krwawica!
— Ale do jutra, jutro pójdę do... do Simsona, wezmę i oddam.
Bartkowski się pod wąsem uśmiéchnął ale niepostrzeżenie.
— Będę prócz tego musiał w mieście nocować, to dla ciebie koszt, bo ja ci to policzę.
— Wiesz Bartkowski, że jesteś nudny.
— A jestem nudny, takimeś mnie znał, wziął i takiego mnie masz, to darmo. Że godziny nie pofolguję, to wiadomo, darmo!!
Przyniesiono wódkę, Bartkowski się napił, zakąsił dobrze, fajkę zapalił i siadł.
— Tęga wódka, rzekł, u ciebie zawsze dobrze czegoś zażądać, bo człowiek zawsze rarytasu skosztuje.
Mecenas milczał, udając ból zębów.
— Więc jakże będzie? jutro? o któréj? rano, naturalnie. A gdybyś mi dał wprost kartkę do Sim-