Przejdź do zawartości

Strona:Złoty Jasieńko.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skurczonego mecenasa, któremu zmęczenie nadawało pozór chorego i zbiédzonego człowieczka w nader kwaśnym humorze. Nieznajomy był właśnie po przekąsce i w nader różowém usposobieniu. Spojrzał na tego zwiędłego eleganta, który nadawał sobie tony pańskie i litość go wzięła.
— Cóż to? trafiłeś pan, rzekł, na brak koni? a! każdego to spotkać może, szczęściem żem się ja pośpieszył, ale na poczcie jak we młynie, kto piérwszy zajechał — ten miele.
— To téż czekam cierpliwie — odparł mecenas.
— A w którą pan stronę, jeśli wolno spytać? bo tu się szosy rozchodzą.
— Ja ku Zakrzówku.
— Ja także.
— Na stacyą przyszłą, jeśli panu pilno, mógłbym pana dobrodzieja podwieźć.
— Serdeczne dzięki składam, ale jakże powóz porzucić. Pan téż do Zakrzewka?
— W tę stronę, w tę stronę.
— Ja tylko do Zakrzewka — rzekł mecenas.
— Do prezesa?
— Pan go zna?
— Trochę — dawniéj — daleka.
— Mam nawet dosyć pilną sprawę, bo jestem prawnikiem z powołania, a tego rodzaju interesa zwłoki nie cierpią.