Strona:Złoty Jasieńko.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

baronowa, Felicya, prezes snuli się gorączkowym natłokiem w wyobraźni człowieka dla którego wszystko, aż do świętéj postaci macierzy drogiéj, służyło tylko za narzędzie, za podstawę własnéj przyszłości.
Czuł się jakoś wielce znużonym, gdy na ostatnią stacyą przyjechał.
Tu — na nieszczęście z powodu przejazdu nadzwyczajnego, pocztmajster w rozpaczy nie był w stanie dać mu koni do Zakrzewka. Wieczór się zbliżał, noc groziła. Mecenas chciał się kłócić zrazu, potém ziéwnął, skombinowawszy że sprawa nie była tego warta.
Przed pocztą stał właśnie powozik dosyć lichy, który trochę wcześniéj nadszedł był a teraz go zaprzęgano. Mecenas z zazdrością spoglądał nań, gdy właściciel wyszedł z pocztowéj kwatery.
Był to mężczyzna słusznego wzrostu, jeszcze wcale przystojny, z wąsem widocznie poczernionym, z włosami krótko ostrzyżonemi i prawdopodobnie ufarbowanemi, gdyż wyglądały jakoś dziwnie bronzowo, postawy wojskowéj, trzymającéj się prosto, ale nieco nakuliwający na jednę nogę.
Noga ta wlokła się za nim i nie składała w kolanie. Pomimo to, opiérając się na lasce, chodził żwawo i wyglądał lub przynajmniéj chciałby był młodo wyglądać. Z cygarem w ustach wyszedł przynaglać zaprzęganie koni, gdy ujrzał na ławce