Strona:Złoty Jasieńko.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Od dziecka.
— A nie próbowaliście jego szczęścia się uczepić? hę?
— Nie — rzekł stary, to się na nic nie zdało. Był czas, żem ja mu bułki kupował, gdy głodny ze szkoły powracał, ale teraz albo by się on mnie wstydził... albo... Ale dajmy temu pokój!
— Udaje że was nie zna? nie widzieliście go?
Tramiński milczał chwilę, jak gdyby mu nie łatwo szło zdobyć się na wyznanie.
— On mnie widzi i nie widzi. Zaprzéć się nie chce i przyznaćby się nie rad. Ja mu téż napiérać się nie myślę. Było tak raz, że prędko memoryał jakiś potrzebował przepisać, gwałt był wielki; nie miał komu dać. Przysłano go do mnie. Ja roboty żadnéj nie odrzucam, wziąłem i tę. Ale nazajutrz gdym ją przed naznaczoną godziną odnosił, spotkałem na wschodach już dependenta, który odebrał arkusze, zapłacił, abym przypadkiem aż do mecenasa nie doszedł. I powiem ci, panie Sebastyanie, goły a biédny, nie lubię się nabijać, mam swoją dumę, nie zegnę karku przed lada pyszałkiem.
— A widzisz! rozśmiał się Sebastyan, otóż i to racya dlaczego ci się nie wiedzie.
— Może, rzekł Tramiński, ale téż już dziś po pięćdziesiątce, ha! aby tylko dożyć końca, wszystko jedno.