Strona:Złoty Jasieńko.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mierski dopiéro w drodze, nie życzę mu zła, bo nikomu go nie życzę, ale Bóg wié jeszcze co będzie.
— A któż z nas swoję, czy mości panie, cudzą przyszłość odgadnąć może? spytał spokojnie mieszczanin.
— Zapewne, zapewne, z wyjątkiem ludzi co jak ja, panie Sebastyanie, doszedłem pół wieku, siwych włosów, zawsze bez butów, w nędzy, biédzie, trosce i bez nadziei, aby kiedy lepiéj było!! Ha! ha! rzekł, machinalnie popijając piwo i patrząc ciągle w oświecone okna, w których się cienie migały. Znacie mnie téż nie od dziś, panie Sebastyanie, wiecie żem był uczciwym człowiekiem, żem pracować pragnął, chciał, a potroszę i umiał, żem szedł drogą prostą, Bogu i ludziom nie narażając się, a jednak, spójrzcie na mnie, otóż do czego doszedłem uczciwością i pracą. Nie zaprzeczam ja Szkalmierskiemu uczciwości także, ani zdolności, ale wytłumaczcie mi, jak z ubogiego chłopaka, syna przekupki, któregośmy boso latającego po ulicach widzieli, w niedługich latach wyrósł o własnych siłach na pana mecenasa.
Pan Sebastyan ruszył ramionami.
— Mój panie Tramiński, albo to na świecie tak się nie dzieje? albo to wszystko można tłumaczyć i rozumiéć? albo to szczęście nic? mości panie.
— Otóż to jest, westchnął Tramiński, szczęście, los, dola, ślepy traf! Jednemu pieczone go-