Strona:Złoty Jasieńko.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tramiński ruszył ramionami. — A ja znowu, że pan mecenas mnie unika.
— Ale cierpliwości, dodał amfitryon, jakoś to się ułoży, wprawdzie na teraz miejsca pozajmowane, jednak ja to we własnym interesie urządzę tak, aby cię do siebie ściągnąć i miéć tak poczciwego człowieka.
— Pan mecenas ma już Klemensa, który jest i zdatny i porządny chłopiec.
— To prawda, ale on przy mnogości interesów nie starczy, musi często się absentować a kancelarya zostaje bez dozoru i figle mi płatają.
Mecenas westchnął głęboko.
— Nie uwierzysz, panie Tramiński, co to za przykre choć na pozór świetne położenie nasze. Odpowiedzialność ogromna, a przyjaciół tém mniéj im się człowiekowi lepiéj wiedzie. Rozumié się szczerych, bo fałszywych roje lgną jak do cukru — ale co po nich. Oprócz tego dawne stosunki się zrywają same, ubożsi stronią, szczęście zawsze ma to do siebie że w nieszczęśliwych wzbudza posądzenia iż się je nieprawemi sposoby nabyło. Plotki i uwłaczające wieści szarpią sławę, słowem jak to dawniéj mawiano, porównywając do łaźni — im kto wyżéj siedzi, tem srożéj się poci.
Tramiński słuchał tych skarg ze współczuciem, a wierzył w ich szczerość całą duszą, bo dobremu zwykł był z łatwością dawać wiary.