Strona:Złoty Jasieńko.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To prawda, wszystko to prawda — rzekł — ale każdy ma coś do znoszenia, a żaden stan od tego nie jest wolny.
— Wiész kochany Tramiński, gdybym ja teraz wybiérał sobie według woli, tobym z pewnością średni stan mieszczański nad inne przełożył. Niéma człowieka szczęśliwszego nad takiego bogatego kupca, mieszkańca, lub tym podobnie. Żadne obowiązki towarzyskie które są kajdanami, nie wiążą go, a dostatek ma, który go z innymi równa i może go nie zatruwając sobie żadnemi formami używać.
— Panie mecenasie, odparł Tramiński, wy już rafinujecie, my biédacy powiadamy jakikolwiek stan, byle z uczciwéj pracy wyżyć można. Wierzcie mi: najstraszniejsze położenie, brak sił przy braku chleba.
— Ale to są ostateczności, przerwał mecenas, ja wracam do mojego założenia, ot taki naprzykład poczciwy pan Sebastyan? hę? cóż mu brak? kamienica jak pałac, piéniędzy jak lodu, spokój, życie swobodne, fraka jak żyje nie kładł i nie włoży. Rodzinę ma poczciwą, dzieci mu się hodują.
Wniesiono właśnie zadysponowane śniadanie, zrazy wołowe które się tu nazywały bifsztykiem, faszerowanego szczupaka, porter i wódkę. Zapach orzeźwiający cébuli, którą te potrawy obficie były zaprawne, rozszedł się po izdebce i może niezbyt przyjemnie połechtał nerwy mecenasa, ale dla Tra-