Strona:Złoty Jasieńko.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wszedł i stanął.
— Matuś! ha — więc się stało! zawołał — i dobrze się stało — tak lepiéj, wierzcie mi, nie płaczcie, wszystko się złoży jak powinno, będziemy poczekawszy w kupce wszyscy, Wilmuś się na coś przyda. Wpadłem tylko matuleńkę zobaczyć, nie gniéwajcie się. Wszak tu on nie przyjdzie, i ja mam wstęp wolny? nieprawdaż.
Matka spojrzała nań smutnie.
— Nie mam pretensyi żebym matusi Złotego Jasieńka zastąpił, rzekł, niepodobny jestem do niego choć rodzoniuteńki brat, darmo. Tamto pan, a ja wyrobnik. Ha! no! tak Bóg dał — ale i ja się może na co przydam, choćby wody przynieść, kiedy sługi widzę niéma.
— Wszak mi wolno będzie czasem zajrzéć. Matuś się nie pogniewa? dodał; przemówcież za mną panno Teklo, co — macie dobre serce, czy ja zawsze mam być wyklęty i wyświecony.
Tekla patrzyła nań z podziwieniem i litością, matka z obawą.
— Wilmuś, rzekła nareszcie z ciężkością, zdobywając się na ciche słowa — ty byłeś dla matki zawsze dobrém dzieckiem, ale dla siebie...
— Dla siebie, to już mój własny rachunek, podchwycił chłopiec, z tym jegomością to my się jakoś pogodziemy.