Strona:Złoty Jasieńko.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go była, bom słyszała, czuła że on obok. A teraz on taki zajęty, kiedy ja go zobaczę, i myślę że się może obawiać będzie żeby go tam przychodzącego nie widzieli, nie pletli.
Tekla spoglądała na nią w milczeniu.
— O! moja jéjmość, rzekła, moja jéjmość, wiecie że ja mu téż dobrze życzę od dzieciństwa, niech mu się powodzi, niech będzie szczęśliwy, ale jakoś to wszystko nie po ludzku, nie po Bożemu. Teraz on mnie nie zna, choć był czas, gdy biegał za mną i zaklinał się że mnie nigdy nie opuści — ja mu tego nie wymawiam, jestem ubogą dziewczyną, on sięga wysoko, ale tak wszystkich swoich rzucić, matkę, brata i... przyjaciół — dodała zawahawszy się — aby się dobijać wielkości jakiéjś, to mi się wydaje niedobrém. Mówcie sobie co chcecie, pani Mateuszowo.
— Ty wiesz, Teklusiu, że na Jasieńka nic mówić nie pozwalam. On wié co robi, ma on rozum.
— Ale serca, serca.
— Ma i serce, ma, nie gadajcie, ale z jego głową nie można było siedziéć w kącie.
— A dlaczegóż wstydać że się z małego wyszło? spytała Tekla. Mnie się widzi, że toby mu więcéj ludzi zyskało, niż kłamstwo o które drzéć musi ciągle ażeby się nie wydało.
— Czy to nam babom o tém sądzić, odezwała się Mateuszowa. Wy, moja panno Teklo, macie do