Strona:Złoty Jasieńko.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szlachty, gdzie półmiski z farfuru ale pełne; a to! Boże odpuść. Już proszę pana — i w kieszeni tam być musi... nieosobliwie.
Zaczynało to jakoś zajmować mecenasa, do téj pory bowiem choć czuł i wiedział że wielkiego ładu nie było, myślał jednak iż dostatek być musiał.
— Cóż to, skąpstwo chyba? spytał.
— Gdzie zaś, gdzie — zawołał służący, chodziłem z rana do arendarza, bo we dworze nie było do kogo słowa przemówić. Jak własny arendarz mówi, grosza nigdy przy duszy nie mają, a długów przepaść!
— Jakto długów? to nie może być, rzekł przestraszony Szkalmierski — to bałamuctwo.
— Ale nie proszę pana — dowodził sługa — jabym się i bez arendarza z tego gospodarstwa samego domyślił że tam krucho być musi, ale co mi Hersz nagadał!!
— Cóż ci gadał.
— Nic spamiętać, ino to wiem że i teraz jak tam jakiegoś długu nie zapłaci a sporego, to go mogą sprzedać i zlicytować. Otóż lata słyszę za piéniędzmi i nigdzie ich dostać nie może. Hersz mówi że mu nikt nie pożyczy, bo ani procentu, ani kapitału potém nie zobaczyć.
Mecenas już zamilkł, był to promień światła dobroczynny, Opatrzność się nim opiekowała. Należało pójść zaraz do ksiąg hypotecznych bez cere-