Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lekko ślizgała się obok matki i Maurycego, obojga dość zręcznych.
Młodzieniec skierował się w stronę kaskady. Oczy jego zdała szukały już miejsca, gdzie lód podpiłowany, powinien był się zwalić.
Ta część niewielkiego stawu, jak Maurycy przewidział zeszłej nocy, była zupełnie pusta.
Szatański uśmiech wykrzywił wargi Maurycemu pod delikatmi, jedwabistemi wąsami — lecz, pomyślawszy, że trzeba jeszcze trochę poczekać wrócił na środek stawu, między ślizgających się łyżwiarzy.
Walentyna i Marja biegły za nim w jednej linji bardzo prędko.
Tymczasem w końcu stawu dwóch łyżwiarzy biegło na ich spotkanie.
Byli to młodzi ludzie, a zręczność ich znamionowała nawyknienie do ślizgania się i siłę.
Marja patrzyła na nich machinalnie.
Nagle zwolniła bieg i serce zabiło jej niezwykle silnie.
Wydało jej się, że poznaje jednego z młodzieńców, lecz bała się, czy się nie myli.
— Cóż to, Marjo? — spytała ją matka, widząc, że pozostaję w tyle. — Dogoń nas!
Marja była posłuszną, ale machinalnie.
Dwaj łyżwiarze zbliżali się z szybkością błyskawiczną.
Przelecieli obok Maurycego i Walentyny, nie spojrzawszy na nich.
Marja nie mogła się powstrzymać, ażeby nie zawołać radośnie:
— Pan Albert!...
Syn sędziego śledczego — bo to on był rzeczywiście — poznał młode dziewczę, skierował się ku niej i podbiegł.
— Co za szczęśliwe spotkanie! — rzekł.
Marja przystanęła.
— Bardzo szczęśliwe — szepnęła — i niespodziewane!
— Skądże Pani tutaj?
— Ja z matką tu jestem i z panem Maurycym Vasseur. Oto i oni.
Wskazała na Walentynę i młodzieńca, którzy, nie widząc jej przy sobie, biegli do niej właśnie.
— A pan ma z sobą towarzysza? — spytała Marja.
— Byłem u jednego z mych przyjaciół, oficera artylerii i zaproponowałem mu pójść na ślizgawkę.
— A ojca pańskiego tu niema?
Uśmiechnął się Albert.
— Nie — odpowiedział — a nawet nie mogę sobie wyobrazić ażeby ojciec mógł brać udział w takiej rozrywce.
Walentyna i Maurycy nadbiegli w tej chwili do Marji.