W tej chwili agentów rozesłano na wszystkie strony.
Napróżno.
Tym razem Piotr Lartigues znowu ocalał.
Udał się pieszo na ulicę Suresnes, dokąd pomyślnie przybył.
Co się tyczy Verdiera, pozostał on na maskaradzie, postanawiając koniecznie się dowiedzieć, kto jest ta kobieta w czarnem dominie, w masce z czerwoną koronką — ale zamiarów swych urzeczywistnić nie mógł.
Minął tydzień po opowiedzianych przez nas zdarzeniach.
Przez kilka dni Lartigues i Verdier mieli się na baczności.
Nawet Maurycy rzadko się pokazywał w pałacyku przy ulicy Suresnes, bojąc się, czy nie zaprowadzono może dozoru policyjnego w pobliżu.
Ponieważ jednak było spokojnie i nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa, postanowiono wreszcie, aby Maurycy zaczął już działać w sprawne Bressolów.
Powiedzieliśmy, że Verdierowî nie udało się to, co przedsięwziął w operze.
Nie mógł znaleźć czarnego domina w masce z czerwoną koronką.
A dwóch doktorów molierowskich, których rozmowa wyjaśniła mu, co za osobistość kryła się w czarnem dominie, postarał się nie stracić z oczu i dopóty ich śledził, póki nie wyszli z maskarady o świcie.
Wtedy udał się za nimi z daleka i doprowadził ich w ten sposób do tej podejrzanej kamienicy, którą już znamy.
— Kiedyś może to odkrycie posłuży nam do czegoś — pomyślał Lartigues lekceważył niebezpieczeństwo, jakie mu groziło.
Przeczuwał, że to niebezpieczeństwo może się lada chwila ponowić. A tegoż zdania byli obaj jego wspólnicy. Trzeba więc było ponowić przezorność i ostrożność, trzeba się było na każdym kroku pilnować. W sprawie, gdzie wszystko było tajemnicą okryte, jedna szczególnie rzecz interesowała tych trzech ludzi.
Daremnie łamali sobie nad tem głowę, jakim sposobem kobieta w masce znać może Maurycego z imienia.
Prócz tego zadawano sobie jeszcze pytanie:
— A Lartiguesa czy poznała?
Choć nieprawdopodobnem to było, logika dawała jednak twierdzącą odpowiedź. Verdier bardzo dobrze pamiętał, że widział, tajemnicze domino drgnęło kilkakrotne, kiedy Lartigues mówił.